ladajaką piosenkę — co to ani w niej słów, ani melodji...
Piosenkę jakby pochwytaną pajęczą nić cienką, nieuchwytną, co się mota koło dusz ludzkich, koło ludzkich serc...
Tecia patrzy na maki, piosenki słucha. I jej profil dobrego w gruncie, a na pozór srogiego, buldoga nabiera miękkich linji roztęsknionego dziecka.
W swych modnie skrajanych, przez żydówkę uszytych wełnach, zdławiona żółtą wstążką, ściśnięta gorsetem — stoi góralska dziewczyna i pije halny wiatr, pije halną woń...
I myśli.
Myśli, że już ma dwadzieścia osiem lat, że musi za mąż iść...
Hej!...
Do sutereny, gdzie tak tęsknie Maciek zawodzi, otwierają się drzwi, i wchodzi zgrabny mężczyzna.
Tecia widzi go dobrze, przez klomb maków, bo suterena oświetlona jasno, a duże okna otwarte, aby „powietrze weszło“.
Franek podchodzi do tapczana, na którym ma legowisko. Rusza się dobrze, niemal lepiej, niż niejeden z gości zakładowych. Na ścianie wiesza zegarek, i systematycznie nakręca stojący obok łóżka, na paczce budzik.
Tecia patrzy na niego z uczuciem dziwnie skombinowanem. Ciągnie ją coś jak żelaznym hakiem za serce do tego człowieka, a przecie i wstręt, i gniew szarpie nią jednocześnie.
Przed chwilą powiedziała mu „nie chcę“, wyrwała mu się z ramion. Teraz poszła patrzeć na niego pod suterenę i patrzy tak, jakby patrzył człowiek, widzący przed sobą nagle... przeznaczenie swoje.
Franek w tej chwili siedzi na tapczanie i prze-