cze — wiąże się z nią tak silnie, jakby to ona była sama.
Tylko to jest drobne, słabe, biedne — tragicznie biedne — jeszcze biedniejsze, niż ona w tej chwili.
Po spalonych od żaru kuchennego i prostego mydła policzkach Teci płyną dwie duże łzy.
Dziewczyna zepsuta, kto wie przez co przewleczona — z głębi serca wykwitła najczystszemi łzami.
Przesłoniły jej głębię suteren, tapczan, jasne włosy Franciszka — czerwony punkt jego wirginji — mgłą dziwną przesłoniły jej wiele.
Nie przesłoniły tylko sennych maków, i limb, i smreków, nie przesłoniły wyczutych w dalekości gór, ani źlebów, w których srebrzy się śnieg...
∗
∗ ∗ |
Idzie Tecia w teorji dziewcząt, idzie od kuchni do sali jadalnej — jedna z procesji odzianych w czarną wełnę sylwetek, rozwianych bielą fartuchów.
Wchodzą cicho na salę jadalną, gdzie długiemi szeregami pochyliły się twarze różne i w różnicach tych niepokojące nad czystą porcelaną talerzy, które z rozrzuconych liści jesionów i kwiatów, gwoździków się wydostają. Dziewczyny idą — obojętne, czasem ironiczne, przystrojone w zniszczone wstążki — wszystkie jednakowe linją identyczną wyciągniętych rąk, na których srebrzą się półmiski.
Wchodzą wolne, uważne, cierpliwe, o grzbietach pochylonych, i rozchodzą się czarnemi cieniami w jasności złotych ścian sali.
Jedne już automatycznym sennym gestem podają srebro półmisków i biel różową piany jabłecznej wyciągającym się ku nim rękom — inne jeszcze wchodzą wolne, ciche i posłuszne — zmęczone jednostajnością ciągłej posługi bezmyślnej.
Tecia jest prawie na czele szeregu. Idzie smutna bardzo, pochylona więcej niż inne.
Na szyi jej żółta wstążka kryje źle siną plamę,