wycałowaną przez brutalne usta, powieki jej zasnuły oczy, które więcej niż kiedykolwiek mają wyraz smutnej, zryzygnowanej sarny.
Jutro jej ślub — zaprosiła nawet „państwa“. Wesele będzie sute, policjantów dwóch zapłacono, aby stali całą noc, żeby trupa nie było, bo że noże i ciupagi błyskać będą, o tem wiadomo.
Jakżeby inaczej porządne wesele się odbyło!
Jutro Tecia nie wejdzie z teorją dziewcząt, niosąc sennym gestem srebrny krąg półmiska na czysto umytej ręce.
Jutro o słonecznem południu zawiozą Tecię i jej gości do kościoła dorożki, ubrane w pęki bibulanych, jaskrawych kwiatów.
Dorożek tych będzie cały szereg, a w nich ustrojone w muśliny dziewczęta „od stołu” — i same „cepry” w surdutach, a górali może trzech, czterech co najwyżej.
Tecia mieć będzie białą sukienkę i welon. Na głowie mirt świeży i woskowe, pachnące gromnicą kwiaty. Rękawiczki białe bawełniane dał jej Franek, bo on, jako lokaj ma kilka par w zapasie. Na weselu grać będzie muzyka, i dużo będzie wódki i piwa. Surdut Franka robił miejscowy krawiec i ma najdłuższe poły i najszersze klapy ze wszystkich surdutów gości weselnych. Buty żółte nowe, skrzypiące, o jedwabnych sznurowadłach, krawat czysto jedwabny, słowem, wszystko...
I za to zapłaci Tecia swoją biedną „po ojcach” zostałą własnością.
Przyniesie mu w daninie swoją uległość, swoje mienie, swoją całą istotę.
I będzie już wiecznie do niego należała ona — jej przeszłość zniszczona i przyszłość, ukształtowana według jego woli i pojęć. To wszystko stanie się w jeden dzień, w słoneczny, cichy dzień, w którym się odbędzie Teci smutne wesele...