nieje! — On, który wije się w swej niemożliwości stworzenia czegoś własnego, jakąż ulgę czuje, gdy ma wreszcie władzę odmówienia cudzemu dziełu wartości. Zgnieść, obalić, zetrzeć w proch.
O sumieniu, nakazującem liczyć się z warunkami, w jakich dane dzieło zostało otworzone, z tem, iż literatura nasza dramatyczna dźwiga się i z mozołem buduje własny gmach — o tem się nie mówi. Na pierwszym planie zadowolenie z okazania jakiejś wyższości (!) siły destrukcyjnej, popisania się ze swadą prowincyonalną, pochwytaniem wyrażeń wykształceńszych krytyków. I oto wyrok potępienia gotowy. W łeb go — orzechem kokosowym. He! he... trup duchowy? co tam! głupstwo — to trup duszy naszego autora, to się nie liczy... wiwat obcy — ci coś umieją — trup fizyczny?... he... he... nerwowiec, śmieszny, że brał to do serca.
Prawda — śmieszny — wszak to tylko plamka czarna. Obraz pozostał obrazem!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Rok cały pełniłam urząd krytyka i starałam się zawsze każde dzieło swojskiego pisarza otoczyć szczególną opieką. Jeśli było bardzo słabe jeszcze, wynajdywałam jakąś najlepszą stronę i wydobywałam ją z pomiędzy zarzutów na wierzch. Szczęśliwą się czułam, jeśli zdołałam z powodzi uratować choć jedną, postać lub scenę jedną i wskazać w niej zadatki na przyszłość. Bo czułam, że jesteśmy w fazie budzenia się naszej twórczości dramatycznej i że każdemu z tych, którzy mają jakieś dane na pisarzy scenicznych, należy się zachęta i podtrzymanie w zawodzie, który u nas oprócz cierni przynosi często straszną gorycz i zniechęcenie. Materyalne zyski są żadne. Owe dziesięć procent tantyemy, danej z łaski, czasem trochę kwiatów, które wymówią pełne galanteryi dzienniki, oto dorobek materyalny scenicznego pisarza.
A moralna udręka? Ta katusza, ten pręgierz, przez który przewłóczą go lekkomyślni i mało sumienni krytycy?
To, co u nas się dzieje, ten hiperkrytycyzm, dochodzący do bezczelności, to rozpieranie się na trójnogu figur, nie posiadających ani wykształcenia, ani zmysłu krytycznego, ani żadnych danych na