gość niezwykłą, jakieś łagodne ciepło, które mu wzdłuż żył płynęło. Dokoła góry Jura, jedna od drugiej wyższa, piętrzyły się groźne, nieruchome.
Lecz z ich wnętrza rozprutego ręką ludzką wybiegał długi szereg wagonów, wleczony przez lśniącą lokomotywę, która jak koń spieniony wyrzucała ze siebie kłęby pary, galopując wzdłuż brzegu.
Z szumem i łoskotem wpadał pociąg w drugą czarną przepaść, po to, aby za chwilę znów wypłynąć w promieniach słonecznych, obrzucić snopem iskier i szczękiem łańcuchów kępy jodeł, czerniących się na stoku gór i zniknąć w nowej szczelinie ciemniejącej jak rana w boku góry.
Ojciec Richard zwykle wtedy przerywał pracę i oparłszy pokryte ziemią a obnażone do ramion ręce, o drzewiec gracy, śledził zakręty pociągu.
Znał on doskonale ten „taniec węża“, jak w chwilach dobrego humoru drogę pociągów nazywał, lecz mimo to, mrużył oczy i uparcie oczekiwał chwili, gdy lśniące sztaby lokomotywy zabłysły w promieniach słonecznych.
Zdawało mu się zawsze, że pociąg pochłonięty przez górę, nie ukaże się więcej w słońcu, lecz zmiażdżony, zgnieciony pozostanie na zawsze, na wzór śmiałka jarmarcznego, który głowę lub
Strona:Gabriela Zapolska - Ojciec Richard.djvu/13
Ta strona została skorygowana.