zasłonę, ma w sobie coś ze skargi drobnego zwierzęcia, duszonego w chmurnej nocy przez dziką, rozżartą bestję.
Czas płynie wolno, a dźwięk zegarów, huczących nad miastem, przerywa ciszę i wpada głuchym dźwiękiem przez przymknięte okno. Helenka co chwila podnosi głowę — z niecierpliwością wyczekuje świtu. Ludzie się przebudzą i pośpieszą z pomocą. Ale świt nie nadchodzi, — leniwie śpi wśród gorąca tej parnej letniej nocy, — i w sercu Helenki każda minuta rośnie do wymiarów wieku, a jęki siostrzyczki ranią ją jak uderzenie tępego noża. Teraz jęk przemienił się w niskie, przeciągłe charczenie. Odrobina powietrza wydostaje się przez opuchłe gardło dziecka i z trudem przesuwa się na zewnątrz. Żelazna ręka śmierci dusi płuca biednej dzieciny. Skurczone, złamane ciało drga miarowo, jakby podrzucane niewidzialną siłą. Ręka Helenki przesuwa się po tych zwiniętych członkach i stara się łagodną pieszczotą uspokoić targające się, drobne, zeschnięte od gorączki ciało. Trwa to dobrą godzinę, ten taniec śmiertelny wśród ciemności, pełen męczarni fizycznej dla dziecka, a piekielnego niepokoju dla Helenki.
Nagle — do izby wpada bladawy, szary i przejrzysty promień niepewnego światła. To świt tam wysoko przedziera czarną nocy sukienkę.
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/104
Ta strona została skorygowana.