Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/122

Ta strona została skorygowana.

— Ja?... ach!... wolałabym umrzeć... umrzeć dziś jeszcze! — zawołała, zalewając się łzami.
Milczałyśmy długą chwilę.
Cóż miałam odpowiedzieć na tę wielką boleść, którą tak nagle, niespodziewanie spotkałam w duszy nieznanego mi przed chwilą dziewczęcia?
Słońce majowe rozpostarło swe promienie z całą wiosenną wesołością. Wisła złociła się w tych blaskach jak uśmiechnięta królowa, nadbrzeżne drzewa maczały swe gałęzie, mówiąc falom „dzień dobry“, statek szumiał wesoło, bryzgając dokoła pianą musującą jak kielichy szampana, z łodzi obok płynącej dolatywała śpiewka Gounoda, nucona przez czterech młodych ludzi, należących do towarzystwa wioślarskiego i płynących w tę samą co i my stronę, — słowem dokoła, w powietrzu, na gałęziach drzew, na promieniach słońca, w głębi rzeki — wszędzie śmiała się wiosna, szczęście, wesele...
A tuż obok mnie młode, pełne życia i praw do szczęścia dziewczę chyliło smutnie głowę, wołając rozpaczliwie:
— Chciałabym umrzeć dziś jeszcze!...
Machinalnie zwróciłam oczy na książkę i bezwiednie zatrzymałam się na tym dopisku, który do tej chwili ciągnął mnie jak tajemniczy magnes.
— Mówisz pani, że narzeczony jej jest człowiekiem małej inteligencji. A jeśli to on zrobił