znów pozę płaczącej wierzby, lub niezrozumiałej istoty, nie opuszczała jej jednak ani na chwilę, tak jak gorset lub Veloutina.
Podczas zimy, przebywając w stolicy, pani Muszka zarzucała swe sieci na barwne motyle, mające opinję skończonych zjadaczy serc niewieścich.
Ale w lecie, na wsi, zadawalniała się drobniejszemi muszkami, słowem — łowiła, co jej pod rękę popadło.
Jednym ze złowionych byłem... ja!
Mówiłem już, że miałem lat siedemnaście.
To piękny wiek.
To chwila rumianych policzków, kręconych włosów i błyszczących oczów.
Przymioty te posiadałem wtedy. Od maleńkiego dziecka przypominałem Rafaelowskiego aniołka. Tak twierdziła moja matka i chór panien służebnych.
Zwierciadło nie mówiło mi nic o podobieństwie do mieszkańca niebios, ale w siedemnastym roku ukazywało mi foremną, choć okrągławą twarzyczkę, błękitne oczy i jasne blond, miękkie, o złotawym połysku włosy.
Przytem wzrost moj przypominał topolę, i choć nie byłem tak długi i zielony jak to drzewo, ale byłem wysmukły i przechodziłem głową niejednego z mych uczonych profesorów.
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/138
Ta strona została skorygowana.