Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/157

Ta strona została skorygowana.

Była tak śliczną w tym „żaglowym“ stroju, że patrzyłem na nią przez krótką chwilę jak na cudowny obrazek.
Na ręku trzymała elegancki koszyczek, przystrojony ponsowemi pomponami, z zamykanem wieczkiem, zapewne przeznaczony na poziomki.
Eh bien?... — spytała uśmiechnięta — et les fraises? Czyście o nich zapomnieli?
W kwadrans później wchodziliśmy wszyscy czworo do pobliskiego lasku.
Mówię „czworo“, bo służący, idący za nami w przyzwoitej odległości, nie liczył się wcale.
Mama i kuzyn, dostawszy się pod gałęzie sosen, natychmiast usiedli na trawie, deklarując, że dalej iść nie myślą, gdyż czują się „extenués de fatigue“.
Służący stanął w przyzwoitem oddaleniu, a ja z kuzynką zapuściliśmy się w głąb lasu.
Dokoła nas sterczały ciemne pnie drzew, wychodzące z masy miękkiego mchu. Podstawy sosen ginęły całe w drobnych, karłowatych krzakach szmaragdowej paproci, jałowcu, komienuchy i liljowych dzwonków.
Pod szerokiemi liśćmi na cieniuchnych łodyżkach czerwieniły się poziomki.
Słońce ukośnie widać rzucało swe promienie, bo tylko gdzieniegdzie na ziemi rozlewały się zło-