głosy mego kuzyna i jego żony, wszyscy rozeszli się do swych apartamentów, nastała głucha cisza, ta senna nocy kochanka.
Ja leżałem na sofce, z głową ukrytą w miękkie poduszki, gryząc ręce w przystępie szału, drąc swe ubranie; zdawało mi się, że dokoła mnie jest tylko ciemna, wielka przestrzeń, po której błąkać się odtąd będę aż do śmierci.
Świt zastał mnie jeszcze w tej pozycji.
Szare światło dnia zaczęło wpływać triumfalnie do wnętrza pokoju.
Oderwałem głowę od poduszek.
Przez okno ujrzałem szary szmat nieba, na którym zarysowywały się zwolna złociste zygzaki. Świeży powiew porannego wiatru dopływał aż do mnie, chłodząc mą twarz rozpaloną. I razem z tem wspaniałem słońcem, którego blask oświecał powoli wszystko, co się ze snu budziło, i w moje serce wstępowało uspokojenie, łzy zasychały w mych oczach, kurcz, który dławił mi gardło, usuwał się powoli.
Patrzyłem na blaski słoneczne i począłem ze zmiennością, właściwą dzieciom, uśmiechać się do życia. Spokój, panujący dokoła, i uśmiech wschodzącego ranka, jeśli nie zacierał w mem sercu doznanej goryczy, łagodził ją i uspokajał obietnicą nowych, choć ułudnych rozkoszy.
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/168
Ta strona została skorygowana.