wybornem mènu obiadowem, a moja mama, jak zawsze, uszczęśliwiona z obecności swego jedynaka. Jedna tylko Muszka chmurzyła się ciągle i rzucała ku mnie wyzywające spojrzenia, na które starałem się odpowiedzieć najgłupszym w świecie wzrokiem. Po obiedzie, który trwał dość długo, panie poszły do swoich apartamentów, my na taras wypić tam kawę i likiery.
Po kwadransie ukazały się znów nadobne damy, śmiejąc się i rozmawiając od proga. Muszka znów była owinięta w żaglowe płótno i trzymała w ręku koszyczek z pomponami.
Zeszła ze stopni tarasu i poszła przodem, kołysząc się lekko. Kilkakrotnie odwróciła głowę, jakby chciała się upewnić, czy bardzo się od nas oddaliła. My szliśmy za nią, rozmawiając wesoło, ja zaś specjalnie śledziłem jej postać, przesuwającą się wśród drzew.
Przy wejściu do lasu Muszka zatrzymała się nagle.
— Muniu! — zawołała, nie odwracając głowy.
Grzeczność nakazywała mi pośpieszyć. Za chwilę byłem przy niej.
— Weź ten koszyczek! — wyrzekła szybko, owijając mnie spojrzeniem. — Skoro wejdziemy w las, postaraj się zgubić tę nieznośną Helenkę i przybiegnij na to samo miejsce, gdzie byliśmy wczoraj. Będę czekać na... koszyczek.
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/173
Ta strona została skorygowana.