widocznie chora, drżała cała, rozpalona, z ustami spieczonemi gorączką. Zdała mi się delikatną, cieplarnianą rośliną, przesadzoną na zagon kapusty. Jasne słońce oblewało jej wynędzniałą twarzyczkę.
Stała jeszcze kilka minut, patrząc na batyst i potrząsając grzywą.
— To po mojej matce! — wyrzekła zwolna — jaka ładna powłóczka, o!...
Delikatnie ujęła brzeg poszewki i podniosła ku górze.
Stróżka odwróciła się od komina.
— Nie ruszaj, smarkata! — krzyknęła, wstrząsając warząchwią.
Z oczu dziecka trysnął ogień.
— Nie wymyślaj! — zawołała, zaciskając piąstki. — Ty wiesz! stary tego nie lubi. Ja mu to powiem, jak przyjdzie!
— Kasiu! — zawołałam — jak ty mówisz do matki!
Mała wysunęła się na dziedziniec. Obróciła się przecież i z nieopisaną pogardą spojrzała na stojącą przy kominie kobietę.
— To nie matka — wyrzekła zniżonym głosem, — to tylko taka, co mnie chowa.. Moja matka!... ho! ho!...
Urwała i wzruszyła ramionami.
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/210
Ta strona została skorygowana.