— Ja tego chama wygnałam! — zawołała triumfująco. Chciał mi dać kantką po plecach, ale ja mu za to z chyry wydarłam tyle sierści... o!
Z zaciśniętej dłoni wyrzuciła całą garść kędzierzawych, czarnych włosów.
— Bój się Boga, Kasiu! — zawołałam — jak śmiałaś zrobić coś podobnego?
Ona rzuciła się z wściekłością.
— Czemu ma taki łeb kuderawy? — zawołała, zanosząc się spazmatycznym płaczem.
Patrzyłam na nią ze smutkiem.
W przystępie złości zaczęła drapać się i kaleczyć twarzyczkę. Szalony temperament, niehamowany niczem, miotał nią, czyniąc z niej jakąś furję piekielną. Kilka kropel krwi spływało po jej policzkach — ona wiła się na dywanie w konwulsjach, wstrząsających jej drobnem ciałem.
Pozostawiłam ją sama, czując, że wszelkie perswazje rozdrażniłyby ją jeszcze więcej. Wyszłam do kuchni zwiedzić pobojowisko. Książki porozrzucane, kajeta poszarpane, linja złamana, atrament rozlany — oto co przedstawiło się moim oczom. Pana Kowbasiuka już nie było.
Karolka, zanosząc się ze śmiechu, opowiedziała mi, że Kasia, broniąc się od uderzenia linją, rzuciła się na swego światłodawcę i, wyrwawszy mu pęk włosów, wyrzuciła za drzwi z niezwykłą w tak drobnem dziecku siłą.
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/214
Ta strona została skorygowana.