rzystą była jej cera, tak mieniły się jej oczy barwami bławatów. Mówiła mi bardzo często „ty“, za co nie gniewałam się wcale. Wypływało to tak naturalnie z jej mowy, że nie raziło mnie zupełnie. Chwilami przybierała nawet ton rozkazujący, ale czasem znów przypadała mi do nóg, łasząc się jak przywiązane szczenię. Gdy byłam chora, spała na ziemi przy mojem łóżku i ani prośbą, ani groźbą nie pozwoliła się ode mnie oddalić. Nie przeszkodziło to jednak, że złajana przeze mnie za kłótnię z doktorem, rzuciła mi w twarz flaszeczkę z lekarstwem, dodając swoje zwykłe:
— Nie wymyślaj!
W nocy przecież przyszła znów i, milcząc, położyła się na ziemi, aby mnie „pilnować“ — jak się wyrażała.
Było to dziwne stworzenie — łączące w sobie cały świat sprzeczności, z fantazją obudzoną przedwcześnie, z dumą wrodzoną i płynącą w żyłach, z zepsuciem wielkiem, wypiętnowanem w każdym ruchu, w każdem słowie, z całą bezmierną potęgą uczucia, z duszą poetyczną, miękką jak wosk, lub naprzemian jak stal hartowną. Pomimo pozostawania od kołyski pomiędzy najniższą warstwą społeczeństwa, nienawidziła swoje otoczenie, podnosząc wysoko głowę i traktując wszystkich z pogardą niewysłowioną. Nawet dla mnie była
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/219
Ta strona została skorygowana.