Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/234

Ta strona została skorygowana.

włosach, ona, wpół naga, promieniała w tem oświetleniu bezmierną pięknością; rozchylone uśmiechem usta błyszczały podwójnym rzędem równiutkich pereł. Spojrzałam na nią i doznałam dziwnie przykrego uczucia.
Te niewinne usta miały się skalać pocałunkiem, będącym wynikiem ohydnego targu, pieczęcią rozpusty, ubranej chwilowo w błyskotliwą szatę!
Od strony miasta dolatywał szmer tysiąca głosów, turkotów kół, tajemniczych nawoływań, rozpaczliwych łkań, wyuzdanych śmiechów... Szmer ten wdzierał się przemocą do cichego ustronia i płynął wzdłuż skoszonej trawy razem z zapachem świeżych ziół i kwiatów. To miasto wydawało z siebie ten potężny krzyk, przyciszony oddaleniem, pomieszany, pełen tajemniczości, pragnień, skarg i obietnic...
Był to ryk dzikiego zwierzęcia, domagającego się wciąż świeżych ofiar...
Princessa leżała wciąż uśmiechnięta, wsłuchana w ten szmer, w ten głos potężny, który wołał o jej ciało, jej piękność promienną, — i nie czując niebezpieczeństwa, patrzyła w gwiazdy, lśniące nad jej głową.
Opodal stróżka, oparta o pień drzewa, mruczała z pijackim uporem: