Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/240

Ta strona została skorygowana.

gdzie biała chorągiew Marji wznosiła się czystą, nieskalaną draperją, bielejąc zdala i srebrząc się jak obłok na tle nieba. Setki, tysiące głów otaczały ołtarzyki, wyzłocone pretensjonalnie, postrojone w kwiaty, jak rzemieślniczki, które je dźwigały. Spocone, czerwone twarze, łyse lub kryte gęstemi o różnych barwach włosami głowy, kapelusze dziwaczne, poskładane ze zmiętych koronek, rozfryzowanych piór, lub proste chustki wiązane, — cały ten tłum, piekący się dobrowolnie w upale śródlecia, mieszczanie o tłustych podbródkach, rzemieślnicy muskularni, ze zgiętemi plecami, żony tych ostatnich — kobiety wyżółkłe, chude, anemiczne, dziewki zdrowe, czerwone, o lśniących policzkach, strojne w krochmalne, białe sukienki — wszyscy ci ludzie, tłoczący się, popychający, wyjący niezwykłemi głosami jeszcze niezwyklejsze pieśni — płynęli szeroką falą wśród ścieśnionych rzędów kamienic, wznoszących się po obu stronach jak ocembrowanie nadto ruchliwej rzeki.
Białe suknie dziewcząt trzepotały się w tej zbitej masie jak skrzydła gołębi. Zdaleka widniał baldachim, kryty spłowiałym welwetem, a dokoła rozlegał się przerażający głos dzwonków, które co sił potrząsali mali chłopcy, zaplątani w nazbyt długie komeżki, lub pochowani w zadziwiające szkarłatne peleryny.