wciąż zwrócone ku mnie, migotało tysiącem odcieni najdelikatniejszej różowej barwy. Purpurowe żyłki przecinały delikatną skórę, a włoski, pokrywające brzeg uszką, złociły się jak linijka, najdelikatniejszym pędzlem pociągnięta.
Dziewczynka moja kończyła lat dwanaście. W wigilję jej urodzin przyszedłem, jak zwykle, na poobiednią lekcję, ale dziś jej uszko odwracało się ode mnie z jakiemś roztargnieniem, dotąd niebywałem. Gdy odchodziłem smutny i zaniepokojony, przyszła moja żona rzuciła mi się na szyję, szepcząc:
— Zobaczysz, jutro!...
Wyszedłem, rozmyślając nad niespodzianką, jaką mi to jutro przynieść miało.
Nie była to jednak niespodzianka przyjemna. Gdy solenizantka wybiegła, aby odebrać przyniesione przeze mnie podarunki w formie ozdobnego wydania „Pana Tadeusza“, z największą przykrością spojrzałem na jej uszko. Jakaś barbarzyńska ręka przeklóła je, kalecząc i raniąc bez miłosierdzia. W świeżej jeszcze ranie tkwił cieniuchny kolczyk złoty, ozdobiony koralem. Ona, szczęśliwa, uśmiechnięta, prezentowała mi te klejnoty jako dar swej kuzynki, świeżo ze wsi przybyłej.
— Mówiła ciocia Locia, że to wstyd, że tak duża panna jak ja nie nosi kolczyków. Przekłół mi jubiler uszy i założył te koraliki. Bolało mnie
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/253
Ta strona została skorygowana.