moja dziewczynka podbiegła ku mnie, witając serdecznie. Była w niej jednak jakaś sztywność, której dawniej nie było nigdy. Gdy pochyliła się ku mnie, żądając sprawozdania z podróży, spostrzegłem w jej uszku zamiast korala duży turkus, ujęty w piękną srebrną oprawę...
Przyzwyczaiłem się do jej dziecinnych koralowych kolczyków, pogodziłem się nawet z niemi. Turkus sprawił mi przykrość nową.
Był to zapewne dar cioci Loci.
I od tej chwili zapragnąłem wziąć moją dziewczynkę wyłącznie dla siebie, bo czułem, że jej uszko razem z turkusem zaczyna chętniej skłaniać się w stronę świata, niż ku mnie. Wolała teraz wesoły śmiech, niż jęk cierpiącego bliźniego.
Dawniej wsłuchiwała się chętnie w skargę nędzarza i biegła mu z pomocą, dziś tony polki wabiły ją ku sobie nieprzepartym czarem. Ale ja wierzyłem zbyt silnie w potęgę uczucia, które kierowało mną i było myślą przewodnią w zajęciu się wybraną przezemnie kobietą. Nie miałem jednak czasu do stracenia, — trzeba było otoczyć ją miłością jawną, stworzyć jej ognisko domowe, do którego ją przeznaczyłem, — wprowadzić w czyn to, nad czem pracowałem.
W dodatku dziewczynka moja zmieniała się z dniem każdym. Bezustanne rumieńce, wybiegające na twarz bez przyczyny, nadmierna wesołość
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/257
Ta strona została skorygowana.