Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/274

Ta strona została skorygowana.

na nią; wiedziała o tem, ale starała się zapomnieć o tej ciężkiej chwili. W tej atmosferze melodji, gazu i księżyca płynęła na chmurkach zachwytu na wzór niektórych rozanielonych poetek, które w przystępie ekstazy wzlatują w krainy, do których sens i logika nie mają stanowczo przystępu.
Ale wszystko ma swój koniec. I opera, choć pięcioaktowa, trwać wiecznie nie może. Kurtyna z zamorusanemi nimfami spadła, był to znak odwrotu. Małgorzata biegła czemprędzej do garderoby, zrywając z głowy perukę, a Faust domagał się „szmalcu“.
Złudzenie znikało, ale nie dla Klary. Milcząc, kładła podawane przez męża okrycie, otulała się koronkową chusteczką i przyjmowała z niechęcią ramię swego pana i władcy. Rozmarzona kroczyła przy jego boku, słuchając głosu Adolfa, który zwykle odprowadzał ich aż do samej bramy. „O! mów! o! mów jeszcze...“
Pomimo turkotu dorożek, ciągłego odzywania się męża, ona snuła ciągle legendę poetyczną, transponując ją wedle swej potrzeby. Budziła się dopiero przy samej bramie, gdy Adolf żegnał się z nimi i napozór zwyczajnym głosem mówił jej: „dobranoc pani!“
Ona, równie napozór spokojna, odpowiadała mu: „dobranoc panu!“ — ale oczy ich w blasku zawieszonej nad bramą latarni mieniły się dziw-