go szczęścia i rozkosznych uniesień. Od niej zależało sięgnąć po zakazany a tak ponętny owoc. Miała go też przy sobie, o kilka kroków, potrzeba było tylko przyzwolenia z jej strony, jednego kiwnięcia głową, jednego słówka... O to słówko prosił bezustannie Adolf, naznaczając schadzkę, na której (według słów jego) pragnął tylko ucałować jej ręce i pomówić z nią spokojnie, bez świadków. Zresztą nie żądał nic więcej, — czcił ją zanadto, szanował jak świętość!... Miłość miała być ich aniołem stróżem przed niepoczciwą pokusą...
Klara, słuchając tych słów, bladła lekko, a po jej twarzy przesuwał się cień znużenia. Rzeczywiście, walka, którą staczała z sobą, z własną ciekawością, chęcią do złego i rozegzaltowanem uczuciem dla Adolfa, męczyła ją niewypowiedzianie. To też gdy pewnego majowego ranka rzekła owo nieszczęsne „tak!“ — odetchnęła swobodniej. Spaliła mosty za sobą. Słowa musi dotrzymać, choćby jej zginąć przyszło. Zresztą dłużej się opierać byłoby śmiesznością. Mąż ją zaniedbuje, sam popycha w przepaść, każąc codziennie robić rachunki z kucharką i dysponować obiady! Dusza jej niezrozumiana błąka się jak ptak w klatce wśród ścian mieszkania, złożonego z trzech pokoi, przedpokoju, kuchni, piwnicy i góry wspólnej. Nie! takie życie jest nie do znoszenia! Czyż wczoraj
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/276
Ta strona została skorygowana.