Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/319

Ta strona została skorygowana.
⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ 
⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ ⧄ 



Cisza zaległa małe pokoiki ubogiego urzędniczego mieszkanka.
Po wczorajszym gwarze i wesołości dziwnie smutno było tu i pusto.
Nie gości wczorajszych brakowało przecież, — przyszli jak wędrowne ptaki, zjedli, wypili i odeszli, — ale inna musi być tego smutku przyczyna. Jakaś pustka niczem nie zapełniona panuje wśród ścian mieszkania, a głównie w sercu dwojga staruszków, kręcących się niespokojnie po ciasnych pokoikach.
On — siwy, wychudły, zżółkły, prawdziwy typ nieszczęsnej ofiary biurowej — ma w swej kościstej twarzy wyraz serdecznej dobroci, a w przygasłych, zmęczonych oczach jakąś niemal dziecinną łagodność. Kręci się po saloniku, ustawiając skromne mebelki, kaszle często i co chwila spogląda na duży portret, zawieszony na ścianie.
Ona — niska, szczuplutka, blada — to uosobienie kobiety, dla której wyraz „emancypacja“ przedstawia krwiożerczego potwora, a „pan i mąż“ jest po Bogu najwyższą władzą na ziemi. I ona