uśmiechała się do życia. To też Jadzia śmiała się zawsze i jak majowe słonko rozjaśniała dom cały.
Jej to dziś zabrakło, jej szczebiotu, jej różowej twarzyczki, jej srebrnego śmiechu, szelestu jej sukienki.
Wczoraj spłonioną i drżącą powiedli drużbowie do ołtarza. Z objęć spłakanej matki przeszła uśmiechnięta dziewczyna w objęcia kochającego ją nad wszystko młodzieńca.
Dziś jemu rozwesela życie — dziś jej srebrny głosik dźwięczy już we własnem gniazdeczku. Ptaszyna, nabrawszy sił do lotu, wyfrunęła daleko.
W cichem mieszkaniu zostało dwoje staruszków — samych... ze wspomnieniami!
I tylko portret na ścianie uśmiecha się do nich w świetle lampy, i tylko biała chusteczka, porzucona na biurku ojcowskiem, przypomina swą właścicielkę...
W sypialni matki znaleziono mały pantofelek — zniszczony, z wykrzywionym trochę obcasikiem...
Matka pantofelek starannie schowała pod stosy bielizny — tak przypominał drogą pieszczotkę, gdy nawpół senna, różowa, z potarganemi włoskami, domagała się kawy, ukazując się wpół ubrana we drzwiach jadalnego pokoju.
Była zawsze za to lekko złajaną.
Przepraszała z pokorną minką, ale kawę dostała — i nazajutrz zjawiała się znów w zaniedbanym stroju we drzwiach jadalni.
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/321
Ta strona została skorygowana.