się być bardzo cierpiącą — mąż wyjął z biurka talję kart i nauczył ją grać w tak zwanego „zechcyka“.
Z początku szło źle bardzo — ona kart nie znała prawie wcale; trzeba było uczyć, że as znaczy jedenaście, a dziewiątka nie liczy się wcale. Ale powoli uczennica przeszła mistrza i bardzo sprytnie umiała „wychodzić“, a „lewę“ zabierała jedną po drugiej. A ileż radości brzmiało w jej głosie, gdy triumfująco zawołała:
— Wychodzę z czterdziestu.
A te niewinne oszustwa — zaglądanie do kart partnera, niby nieumyślnie, pod pozorem poprawienia krawata, te „wypadki“ przy rozdawaniu kart i tp.
Tak, tak, to ta sama talja, którą zmuszeni byli złożyć pewnego grudniowego wieczora, złożyć pośpiesznie i schować do szuflady na długo... na lat osiemnaście!
Nazajutrz rankiem wczesnym zapłakała Jadzia i od tej chwili małżonkowie nie grywali w „zechcyka“, — malowane królowe ustąpiły miejsca żywej, o wiele piękniejszej królewnie.
Staruszek powoli zaczął przeglądać zniszczone karty.
Przypomina je sobie teraz wszystkie. I tego króla karowego, pięknego blondyna w zielonym wieńcu na głowie i z dziwacznem berłem w ręku. Jak ona śmiała się serdecznie z jego pretensjonalnej miny i liljowej zbroi!
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/328
Ta strona została skorygowana.