Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/343

Ta strona została skorygowana.

śpiechem. Zmęczony, zgłodniały, z gorączką w sercu wyczekuje uśmiechu i słowa podzięki, ale ona nie śmieje się, nie cieszy, owszem brwi marszczy i usta wykrzywia pogardliwie. Z gniewnym ruchem odrzuca od siebie pudełko, które wraz z bransoletką pada na zbrudzoną sceniczną podłogę.
— Dęta! nie masyw! — cóż to warte?! Ja dętej nie chce, wolę nie mieć wcale bransoletki!
I z gniewem odbiegła na przeciwną stronę, zostawiając chłopca osłupiałego, jakby od uderzenia maczugą.
— „Dęta?... masyw?“
Te wyrazy dzwoniły mu w uszach jak dzwon pogrzebowy. Machinalnie podniósł złote cacko i wsunął do kieszeni. Cóż teraz z niem zrobi, kiedy ona nie chce?... wszak kupił je „dla niej“. Dlaczego odrzuciła tę bransoletę, którą on starał się nabyć, pracując tak ciężko?
— „Dęta?... masyw?...
Nic nie rozumie; wie tylko, że wszystko się skończyło. Cały brak serca tej dziewczyny stanął przed nim w swej wielkiej bezczelności. Teraz nie pragnie jej mieć żoną, ani nawet kochanką. Zraniła go zbyt ciężko, a u niego rany nie goją się nigdy. Nędza jego istnienia nie dozwala zabliźnić się moralnym cierpieniom.