nawą barwą, przypominała raczej trupa, niż żyjącą istotę.
Zachodzące słońce oblewało szpitalny ogródek złocistemi blaski. Przez wysoki mur dolatywał gwar miasta, turkot dorożek, nawoływanie przekupniów. Cały nich i życie miasta koncentrowało się w tym potężnym szmerze, co wraz z tumanami kurzu i miazmatami zgnilizny unosił się w powietrzu.
W ogródku szpitalnym siedzące rzędem na ławkach obłąkane kobiety zdawały się chwilami słuchać uważnie, skąd ten szmer dochodził. Niektóre obracały nawet głowy i usuwały z włosów małe szafirowe chusteczki, aby lepiej pochwycić te dźwięki, których znaczenie rysowało się niejasno w ich zamglonych umysłach. Niejedną wybladłą twarz rozjaśniał turkot dorożki. Wołały nawet czasem „wio!“, wymachując rękami w powietrzu. Robiły wrażenie dwuletnich dzieci, cieszących się na widok koni. Kobiety te cofnęły się znów do niemowlęctwa, czarna mgła spowiła ich inteligencję, — były to dwunożne zwierzęta, obdarzone mową i kryjące w swej duszy jednę myśl, jednę wolę, do której uparcie wracały.
Mówiły szybko, wszystkie razem — to znów milkły nagle, patrząc błędnym wzrokiem dokoła. Niektóre bały się szelestu liści, te znów wykrzywiały się zachodzącemu słońcu, inne mruczały
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/350
Ta strona została skorygowana.