Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/351

Ta strona została skorygowana.

modlitwy i biły się w piersi. Jedna z nich kołysała fikcyjne dziecko, śpiewając przytem monotonną piosenkę; druga zrywała pełnemi garściami liście i wtykała je we włosy... Liście zsuwały się po krótkich kosmykach i czepiały się jej sukni, lub spadały na piasek. Kilka z nich siedziało, patrząc ponuro w ziemię. Oczy tych chorych miały w sobie wyraz, niepodobny do określenia. Były to niezgłębione przepaście smutku i zwątpienia. Rozpacz straszna, bezgraniczna, rozpacz, w której niema pocieszenia, czarna jak otchłań i jak otchłań bezdenna, wiała z tych kilku postaci, szarzejących na tle muru szpitalnego.
Siedziały ciche, nieruchome.
Złote promienie słońca oświecały ich głowy.
One nie zważały na to.
Patrzyły w piasek i zdawały się nie oddychać prawie, tak nieruchomość ich była doskonała.
Wielką musi być boleść, której dłuto stwarza takie arcydzieła.
Siostra Kaliksta pełnym miłości wzrokiem ogarnęła tę grupę.
Największe współczucie budzi ciche cierpienie, które nie szuka ulgi w krzyku i skardze, lecz, nurtując organizm, grób za życia kopie.
Łagodne oblicze zakonnicy zdawało się cierpieć wspólnie z nieszczęśliwemi.
Ona już tak zżyła się z niemi, tak znała tro-