spódniczkami i gryzącej wiecznie kredę, ołówki lub inne przysmaki.
Przełożona pensji miała niemały kłopot z tą całą gromadką. Różnice temperamentów były tam tak silne jak kolory włosów, jak barwa źrenic, otwierających się co rano ciekawie i spoglądających z poza białych firanek na światło dzienne z figlarnem zapytaniem, z nigdy niezaspokojoną chętką poznania... nieznanego.
Były tam dziewczątka ciemnowłose, czarnookie, o cerze smagłej, rysach ostrych, wysmukłe, pełne samowoli, nieugiętej dumy, szlachetnych instynktów, pragnień nieokreślonych. Te rwały się do pracy, do życia, do samodzielności jak orły do słońca. Inne znów — blondynki płaskie, o jasnej cerze, różowem ciele, przyjmowały spokojniej wszystkie wrażenia, nie gorączkując się zbytecznie; szatynki z czarnemi oczami, rozmarzone, tchnące zdaleka poezją, błąkały się po salach, kryjąc pod fartuszkami maleńkie książeczki, z których czytały melancholiczne strofy, odbierające im apetyt i przyprawiające o bezsenność.
Na dwóch punktach godziły się przecież wszystkie.
Nie lubiły chleba z powidłami i płonęły chęcią zakochania się w kimkolwiek.
Niewinne ich serca pragnęły miłości, bojąc się jej instynktownie. Czyż jest przecież coś pię-
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/376
Ta strona została skorygowana.