humoru, co się zdarzało kilka razy w ciągu doby. Powoli stało się to zwyczajem, że, ile razy praczka przeszła koło skulonego pod ścianą dziecka, uderzała ją w głowę, życząc jej śmierci. Życzenia Helenka rozumieć nie mogła, szturchańce przecież rozumiała dobrze. Główka jej, uderzona silną dłonią, odbijała się o ścianę z głuchym łoskotem, a czerwona fala zalewała jej oczy. Cierpiała potem silny ból i zawrót głowy, a myśli jakoś trudno wiązały się ze sobą.
Nazwa „utrapieniec“ przyrosła do niej razem z flanelową spódniczyną i kaftanem. Tak nazywała ją matka, przybrany ojciec i pomocnice, zgodzone na dnie do prania lub prasowania bielizny.
Te czerwone i tęgie kobiety, z rękawami zawiniętemi po łokieć, a muskułami jak u tragarzy, przerażały Helenkę i rosły w jej wyobraźni do nadludzkiej potęgi. Gdy, stojąc przy balji, z rozpustnym żartem na ustach wyciskały wodę z prześcieradeł, lub chwytały całe stosy koszul, wrzucając je do wanienek, z trwogą tuliła się do wilgocią okrytej ściany.
W wyobraźni dziecka tylko złe duchy mogły mieć tak wielką siłę, — ona przecież była tak słabą, że garnuszka unieść nie mogła. Często w nocy majaczyła, widząc poza obłokami z pary twarze
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/61
Ta strona została skorygowana.