wać do rozmaitych posług. Spełniała je z początku z chęcią wielką. Dozwalano jej wychodzić po chleb i krochmal do pobliskiego sklepiku. Była tak mała, że wspinała się na palce, aby położyć trzymane w ręku pieniądze i wziąć paczkę, podawaną jej przez otyłą sklepiczarkę. Wnętrze sklepiku napełniało dziecko dziwnem uszanowaniem.
Te wiązki drzewa, te rzędy mioteł, te słoiki, pełne rozmaitych, dziwacznych przedmiotów, ten krochmal, zsypany do skrzyni z rozrzutnością najwyższą, wszystko to, spowite w półcieniu, miało urok dostatku i bogactwa.
Głównym przedmiotem jej zachwytu był jednak rycerz cukrowy, rozpłaszczający swój zielony mundur o brudne ściany szklanego słoika Rycerz ten siedział na koniu i śmiał się połową twarzy o zakręconym, czarnym jak smoła wąsie. Koń miał również zieloną grzywę i ogon, a wspaniała trawa, po której deptały cieniuchne nóżki rumaka, zieleniła się piękną seledynową barwą, przystrojoną czerwonemi centkami. Helenka nigdy nie widziała nic podobnie pięknego. Nawet żywi oficerowie nie wydawali się nigdy tak pięknymi, jak ten rycerz w zielonym spencerku.
Stała więc przed rycerzem pełna zachwytu. Był to inny rodzaj niemej ekstazy, niż ten, który ją ogarniał wobec promieni słonecznych.
Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/66
Ta strona została skorygowana.