Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/88

Ta strona została skorygowana.

ustąpiło purpurze letniego ptaka. Ptak ten rozpościerał swe skrzydła na wysuszone dachy domów i rzucał snopy ognia na flizy chodników. Na ziemię zdawał się spadać deszcz rozpalonego popiołu i wnikać żarem w płuca ludzi. Drzewa pochyliły smutnie swe liściaste korony, a liście pozwijane, żółte mieniły się barwą ognia. Trawa w miejskich ogrodach ginęła, kładąc się na popękaną ziemię jak nieprzeliczone szeregi wojsk, dziesiątkowane przez żółtą febrę. Ludzie chodzili wolno, z wyrazem dziwnego znużenia w całej postaci, nawet krzykliwa zwykle dzielnica żydowska zamilkła, przytłoczona gorącem. Dorożki stały na rogach ulic z podniesionemi budami, a w ich wnętrzach spali woźnice, rozpościerając na poplamionych poduszkach swe nabrzękłe od upału twarze. Kobiet na ulicy nie widziano prawie, oprócz kucharek i szwaczek. Wiadomo, że puder, choćby w najlepszym gatunku, spłynie wraz z kroplami potu, a któraż kobieta, szanująca swą godność, ukaże się oczom ludzkim bez pudru na twarzy? Dlatego to wzdłuż rozpalonych murów przesuwały się zwolna postacie urzędników, żydów, lub dzieci, śpieszących do ogrodu Jezuickiego. Zresztą, całe miasto drzemało, pogrążone w półśnie, który ołowiem cięży na powiekach i o najwyższe osłabienie przyprawia.
Niektórzy próbowali wyjeżdżać za miasto, ale wszędzie żar był jednakowy. Słońce było nieu-