Strona:Gabriela Zapolska - One.djvu/96

Ta strona została skorygowana.

teraz wraz z nią w promieniach słonecznych, uśmiechając się tym nieśmiałym uśmiechem, jaki rzadko gości na jej wybladłych wargach. Dokoła gwar, ginący wśród spieki, jaka zdaje się wydzielać z rozpalonych kamieni i popękanych flizów. Tramwaje wloką się wolno, pokryte kurzem, z dachami białemi od prochu, z pustemi ławkami.
W skwarne południe niedzielne miasto wygląda jak wielkie cmentarzysko, ożywiające się dopiero z wieczornym chłodem. Kamienice, pobladłe od upału, z pospuszczanemi storami w oknach, zdają się drzemać, stojąc zmęczone, pełne potu i narzekań ludzi. Drzewka, otaczające niewielki wodotrysk, gną ku ziemi swe szaro-żółte liście, a w budce z wodą sodową wystrojona i spocona żydówka przekłada pierniki, zeschłe i sztywne pomimo starannego przykrycia. Środkiem ulicy wlecze się kilkunastu żołnierzy przy odgłosie bębna. Suchy, urywany łoskot ginie w oddali, łącząc się z gwizdawką tramwaju. Żołnierze mają buty zupełnie białe od pyłu i z trudnością maszerują, patrząc bezmyślnie przed siebie. Konie dorożkarskie drzemią, kurcząc nogę przednią i zwieszając łby, na których ostry, suchy włos jeży się jak na perukach aktorów. Ponad tem wszystkiem, nad tem wygasłem miastem, spopielałem z upału, spalonem bez ognia rozpościera się wspaniałe słońce, mieniące się czerwoną barwą rubinów lub złotą