Strona:Gabriela Zapolska - Otwierają okna!.djvu/1

Ta strona została uwierzytelniona.
GABRYELA ZAPOLSKA.
OTWIERAJĄ OKNA!

— Jutro odkitujemy okna, wyjmiemy mech, i Baśka wymyje szyby. Słyszysz, Basia?
— Słyszę, proszę pani!
Pani złożyła książeczkę, w której dokumentnie i uważnie spisywała codzienne wydatki.
— A teraz dzieci spać! — zakomenderowała, stukając ołówkiem o brzeg stołu.
Przeciągłe mruczenie odpowiedziało z kątów dreliszkiem krytej sofy. Niewyraźne drobne masy poruszały się w cieniu.
I tylko przez poręcz przechylona jasnowłosa głowa małej dziewczynki złociła się zdaleka masą powichrzonych włosów.
— Niech Basia dzieci obudzi i spać położy! — zawyrokowała matka.
Basia podciągnęła nosem, poprawiła wiecznie na bakier przekręcony fartuch, i stukając „abzacami“ u rozklapanych trzewików, potoczyła się w stronę sofy.
— A no, to niech dzieci wstajom! — wyrzekła, trącając delikatnie tłustą rączkę dziewczynki.
Lecz „panienka“ wydała przerażający wrzask, jak gdyby ją nagle obdarto ze skóry.
— No... ty!... idź... nie ruszaj!... — piszczało dziecko, nawpół senne, kryjąc teraz jasną główkę w poduszki sofy z uporem rozespanego kociaka.
Na wrzask dziecka pani zwróciła się szybko w stronę sługi.
— Co to znów takiego? dlaczego Basia szarpie panienkę? Niech mi się to więcej nie powtórzy!
Basia stała teraz nieruchoma, z wyrazem zakłopotania na okrągłej śniadej twarzy. Wreszcie cicho szeptać zaczęła;
— Panienko!... panienusiu!... panno Maryńciu!... panie Dydak... panie Pęcak!... niechaj panicze powstajom!... do łóżka iść trza!... już późno w nocy!...
Lecz ani pan Dydak, ani pan Pęcak, ani panna Maryńcia nie zdawali się słyszeć szeptu dziewczyny.
Trwało to długo, tak długo, że aż sama pani zniecierpliwiona zwróciła się znów ku Basi:
— No i cóż? czemu Basia nie budzi dzieci? co Basia szepcze? czy Basia nie wie, jak się z dziećmi obchodzić?
I wzruszając ramionami, przez zaciśnięte zęby dodaje:
— Niedołęga!
Słowo to ma magiczną władzę.
Z kąta sofy podnosi się nagle mały chłopak i śpiewać zaczyna:

— Niedołęga tupnie nogą,
Ma pieniążki pod podłogą!...

— Cicho! — rozkazuje matka. — Widzi Basia, że dzieci nie śpią.
— A no to mnie tylko na złość tak robią, proszę pani! — protestuje Basia płaczliwym głosem.
— Cicho!... — upomina matka — co to znaczy? Basia nauczyła się odpowiadać? Jeżeli tak dłużej będzie, to Basia długo u mnie nie popasa! A no!... teraz do pacierza i spać!...
I długa, sucha, zawiędła we flanelowym ubogim szlafroku, niknie nagle z jasnego koła światła, płynącego z pod abażuru lampy.
Po niej, na stole zostaje rachunkowa książeczka w sinej okładce i wieczna robota szydełkowa, do której jej anemiczne ręce zdają się być przylutowane.
Pomiędzy drobnemi masami, zalegającemi kąty kanapy, rozpoczyna się ruch i zamieszanie. Małe cienie powstają, ramionka odziane w ciemne sukienki wysuwają się, jaśniejąc punktami zaciśniętych pięści.
W głębi pokoju matka krząta się koło łóżeczek, przez których szczebelki bieleją prześcieradła, i wydobywa nocne koszulki, te zmory dziecinnych lat, wieczny przedmiot jęków, pisków, narzekań, zwłaszcza podczas zimy.
Tymczasem Basia zdołała postawić na ziemię „pannę Maryńcię,“ która trze oczy kułakami i chwieje się na tłustych nóżkach, z których spadają zbyt duże i wytarte pantofelki.


Nazywano Basię „niedołęgą“ — a była w tem jej własna wina.
Raz jeden, będąc w przystępie dobrego humoru, zaczęła w kuchni tańczyć, śpiewając:

„Niedołęga tupnie nogą.
Ma pieniążki pod podłogą...“

Było to owego pamiętnego wieczoru, podczas którego matka i ojciec poszli „na Mierzwińskiego.“
Dzieci zostały pod opieką Basi i naturalnie wyniosły się do kuchni, gdzie czuły się dobrze, ciepło i wesoło.
Basia cerowała pończochy, siedząc na kuferku pod zapalonym kinkietem. Marynieczka wlazła w duży sagan, Dydak zabrał się do czyszczenia samowara, a Pęcak, tak nazwany z powodu niezłej tuszy, jadł szmalec garścią, przykucnąwszy przy śpi-