Strona:Gabriela Zapolska - Parya.djvu/2

Ta strona została przepisana.

— Siedzieć! nie wiercić się! Józef... herbaty dla Szmula! i cukru na prykuskę...
Żyd przysiadł na ceratowem krześle.
— Oj! z jaśnie panem nie ma rady, niech i tak będzie.
Terlikowski z zadowoleniem wsadził ręce w kieszenie kurtki.
— A teraz, niech mi Szmul powie, co słychać w mieście...
Szmul skrzywił się niemiłosiernie.
— Co ma być słychać? Bieda biedę pogania i na biedzie jedzie!
— Ha! ha! ha! — śmiał się Terlikowski, nakładając sobie na talerz olbrzymią porcyę zrazów z kaszą, które mu Józef z wielką pokorą i nabożeństwem podawał — ha! ha! ha!... na biedzie jedzie, na biedzie jedzie, to już sam Szmul chyba, boć on biedą jedzie... co? — Rad ze siebie, otworzył szeroko usta i niosąc na nożu ociekniętą sosem masę kaszy, chlipnął wargami tak głośno, aż dzieci zdziwione podniosły głowy. Tymczasem Terlikowska pochyliła się ku Kizi.
— Niech Kizia idzie poszukać panny Karoliny!
— Dobrze proszę mamy!
Dziewczynka zsunęła się z krzesła i cicho jak myszka, pod ścianami, na których wisiały bohomazy, przedstawiające portrety familijne, wymknęła się z pokoju.

..........

Cichutko, jak cień srebrnowłosy, w swej jasnej beżowej sukience i prunelowych trzewiczkach sznurowanych niebieskiemi tasiemkami, biegła dziewczynka przez dwór ciemny i tylko gdy przesuwała się wzdłuż okien, w jasnych smugach księżycowych blasków rysowała się dokładnie jej drobniuchną postać miniaturowej kobietki, smukłej — wązkiej w ramionkach, z długą szyjką łabędzią. — Nie potrącała o sprzęty, kańciaste, jesionowe, machoniowe, grube i do ziemi przysiadłe, które w tej ciszy letniej nocy zdawały się drzemać znużone dziennym upałem i latami służby, które pełniły w Gliwiskim dworze... Wreszcie cień Kizi bledziuchny i niepochwytny zatrzymał się u wejścia na ganek oszklony i po chwilowem wahaniu ku jakiejś postaci stojącej twarzą ku szybom pomknął.
Dziewczynka przypadła do ciemnych fałd sukni panny Karoliny.
— Proszę pani... kolacya na stole! Tatko już jeść zaczął!... proszę pani!...
Lecz panna Karolina jak zahypnotyzowana stała wciąż w oknie z czołem przyciśniętem do szyby — patrząc załzawionemi źrenicami na jasną, srebrną strugę zboża, która się po za sztachetami ogródka słała.
— Proszę pani, bo już zrazy podali!
Panna Karolina drgnęła, rodzaj kurczu wykrzywił jej twarz trupio bladą, po której znaczyły się dwie wilgotne strugi.
— Kto tu? — zawołała chrapliwym głosem. Lecz dziewczynka przycisnęła się do fałd jej spódnicy.
— Niech się pani nie boi — to ja... Kizia!...
Panna Karolina odetchnęła kilkakrotnie z trudnością.
— A!... to ty... dobrze... dobrze... czego chcesz Kiziuniu?
— Proszę na kolacyę!...
— Czekaj, zaraz pójdziemy!...
I znów przycisnęła czoło do szyby i stała tak nieruchoma, zapatrzona w blaski księżyca.
Obok niej, Kizia — przysunięta do oszklonej ściany, przybrała mimowoli pozę swej nauczycielki. Przysunęła swą drobną twarzyczkę do szyby i założyła na piersi ręce „po napoleońsku.“ — W świetlanej powodzi przeczystego blasku, który wypełniał cały ganek, te dwie ciemne postacie nieruchome i tajemnicze miały w sobie wdzięk kamiennych aniołów — stojących na straży cmentarnej przestrzeni, w noc księżycową cichą i niedosłyszalnemu dla ucha żyjących rozhoworami umarłych — drżącą.
Przed niemi — po przez ścianę szyb oprawnych w białe pokitowane ramy, krzywe i połupane — ciągnął się ocean srebra, w którym drżały lekko kołyszące się fale żyta — trupią, anemiczną białością. — Gdzie niegdzie wysoko w górę strzelająca topola — rzuciła cień wydłużony, który białość fali przecinał na ukos — czyniąc w tej puchowej jasności jakby rozpadlinę czarną w gzygzak poszarpaną. — I daleko, daleko ciągnął się ten rozlew biały, aż wreszcie nagle nikł pod ścianą lasu, który z ciemnem niebem się zlewał w jedną całość, i zdawał się chłonąć w siebie przeczystą biel żyta i srebrne blaski świetlane, które ją oblewały. I tylko na szafirze nieba srebrna, przeczysta lampa księżyca, ciągnąca, mistyczna, wspaniała, stygła w swem świetle mroźnem, które dokoła jasnej kuli tworzyło krąg przepysznego tłustego błękitu i z tamtąd kaskadą srebra na ziemię spadało — tworząc dokoła orgię srebra i złota, potop jasności o śniegowym połysku i chłodzie roztopionej stali.
Panna Karolina i Kizia stały tak nieruchome, zapatrzone w ten jasny przestwór, w którym zdawały się tańczyć miryady dusz w powietrzu zastygłych i snuły tajemnicze marzenia zawrotne, niepochwytne, marzenia dojrzałej kobiety również nie zformułowane i w formę nie obleczone, jak marzenia dziecka — lecz z dziwnej masy nagromadzonego w sercu smutku się rodzące.
Smutek, który wiecznie i zawsze wlokła ze sobą panna Karolina — znajdował dziwny oddźwięk w duszyczce Kizi. Z równą melancholią uczyły się tabliczki mnożenia, wertowały Pielgrzy-