Strona:Gabriela Zapolska - Parya.djvu/3

Ta strona została skorygowana.

ma z Dobromila, grały w szubieniczkę i ubierały lalki. Nauczycielka i uczennica miały obie głowy naprzód pochylone, oczy duże niebieskie, dziwnie smutne i zamyślone. Lubiły szum tataraku, spacery o zachodzie słońca, blask księżyca, opowiadania nieskończone chłopek, które zwykle skarżyły się na zajęcie krowy przez dworskich ludzi. — Lalki Kizi, które przed przybyciem panny Karoliny strojne w różowy tarletan jechały zawsze na fikcyjne bale, po pewnym czasie opuściły porcelanowe głowy na wypchane pakułami piersi i spowite w ciemne gałgany przedstawiały widok ponury opuszczonych wdów i sierot lub zrozpaczonych Ofelii. — Romantyczne i czułe usposobienie Kizi chętnie poddawało się smutnemu wpływowi panny Karoliny. Dziewczynka zawsze lubiła półświatła i półcienie. Kocio ze swą hałaśliwą i brutalną wesołością, ze swym rydlem i motyką, hodowlą ślimaków i swym „przyjacielem“ Jankiem, który podpasany krajką napełniał łoskotem swych bosych nóg dziecinny pokój hałasem i wrzawą — drażniły delikatne usposobienie dziecka i przejmowały je trwogą. — Marcysia — dawna mamka Kocia a obecnie niańka Kizi — tęga dziewka, czerwona i spocona, szarpała moralną istotę dziewczynki swą gwałtowną i hardą pieczołowitością. Panna Karolina od razu zapanowała niepodzielnie nad Kizią, ciągnąc ją ku sobie łagodnością obejścia. — Ta blada kobieta, z twarzą prawie obrzękłą, anemiczną — przeciętą tylko blizną ust wiecznie spieczonych i drżących, suwała się wzdłuż ścian jak duch, jak istota ślepa, gdyż często nawet wyciągała ręce przed siebie, jakby niewidząc przedmiotów znajdujących się o kilka kroków przed nią. Każda fizyczna lub moralna choroba zastanawiały ją i ciągnęły ku sobie.
Nieraz długie chwile stała, patrząc z oczyma powleczonemi mgłą na konwulsyjne wicie się robaka — którego dzieci, biegnąc wśród blond piasku rozdeptały i poszły dalej, nie oglądając się nad zniszczonem istnieniem, po którem ku zabawie swej przeszły.
Kizia wiecznie zaplątana w fałdy spódnicy swej „guwernantki“ — zaczynała przejmować się tą kontemplacyą nieszczęść i nędz życia i stosować ją do rozmiarów swego umysłu i temperamentu. Podczas gdy w pannie Karolinie widocznem było, iż jakieś tajemne własne nieszczęście jest owym pryzmatem, przez które rozszczepia się promień litości na tysiące promyków, tworzących jasne, poranne światło odrodzenia — w Kizi litość i poczucie sprawiedliwości objawiało się czyste i nieskalane egoizmem, lecz tylko drobnym buntem maluchnej duszyczki, samej w sobie szczęśliwej — lecz już budzącej się na głos skargi — drugich. — I powoli te robaki cierpiące zastanawiały dziecko, kazały biegnąć uważnie wśród ścieżek ogrodu, patrzeć przed siebie, gdy szła aleją, po nad którą lipy szumiały i trzęsły śnieg kwiatów wonnych i lekkich jak armia motyli. — Lalki połamane i potłuczone zajmowały teraz najlepsze miejsca i odziane w najlepsze sukienki z cukierkami wetkniętemi w drewniane lub tekturowe palce odartych z farby rączek.
Jednego bowiem wieczoru panna Karolina dostrzegła, że Kizia rzuca w kąt biedną obszarpaną lalkę, która na połamanych nogach nie mogąc się utrzymać, padała ciągle na ziemię.
— Dla czego nie włożysz jej do łóżeczka? — spytała guwernantka dziewczynkę.
Kizia podniosła na pannę Karolinę swe wielkie błękitne oczy — które w bladem świetle świecy — przybierały szare, niepewne tony nieba o porannym świcie.
— Brzydka jest i pokaleczona... — odrzekła wreszcie, wydymając usteczka z pogardą.
— Cóż z tego? czy to jej wina? — spytała guwernantka. — Dziewczynka milczała.
— Dla tego właśnie, że chora i biedna powinna Kizia dbać o nią więcej niż o inne. — A gdybym ja naprzykład była chora i pokaleczona — czy Kizia by mnie rzuciła w kąt jak tę biedną lalkę?
Za całą odpowiedź — dziewczynka objęła rękami kolana guwernatki i jasną swą główkę przytuliła do ciemnych fałdów jej sukni.

..........

I gdy tak stały obie zapatrzone w księżyc i zasłuchane w ciszę — tupot bosych nóg wypełnił oszkloną przestrzeń ganku. W jasnej, pustej sieni — zarysowała się nagle ciemna postać kobieca, ubrana w długą spódnicę, białą koszulę i chustkę związaną nakształt turbana na głowie.
— Czemu to Kiziunia nie idzie na kolacyę? — zabrzmiał nagle niski, chrapowy głos chłopki.
— Idę nianiu... — odparła dziewczynka, nie ruszając się wszakże z miejsca.
— To czego to wystawać po uroku i w miesiąc się patrzeć. Ta panna Karolina by oto Kiziunię do światła nagoniła, a nie trzymała dziecka nosem przy okienkach... Co z tego wyjść może? Jeszcze zło, bo oto z miesiąca wiadomo płynie nieczysta siła, co potem w nocy ludzi wywabia i na rozstaje wiedzie!...
Panna Karolina odwróciła powoli głowę i spojrzała na mówiącą.
— Niewiedzieć co Marcysia plecie... Księżyc tak pięknie świeci — przyjemnie popatrzeć...
Marcysia klasnęła w dłonie i ujęła się pod boki.
— Otóż to!... — zawołała — przyjemnie popatrzeć pannie Karolinie, bo panna Karolina wyrosła i niema robaków pod piersiami, jak małe dziecko. — Ale u Kiziuni robaki są i potem do miesiąca będą się wyrywać i dziecko mordo-