Strona:Gabriela Zapolska - Pielgrzymka pani Jacentowej.djvu/1

Ta strona została skorygowana.
PIELGRZYMKA
PANI JACENTOWEJ.
SZKIC
Przez
Gabryelę Zapolską.

— Żeby cię wszystkie cholery zatłukły, tak… pońdę.
— Nie pońdziesz, mówię ci, jakem uczciwy! Skórę ci zgarbuję a zostaniesz w domu.
Jacentowa parsknęła śmiechem.
— Skórę mi zgarbujesz? Ty psiakrewska niedojdo? Czem? Garściom? Może miotłom?… Co?…
Jacenty spojrzał z góry na żonę.
Chłop to był setny, wielki jak dąb, choć pochyło się trzymający, o długich rękach orangutanga, zwieszających się mięko i leniwie po obu stronach jego postaci.
Postąpił kilka kroków i machnął miotłą, którą wlókł za sobą jak kometa ogon. W kącie dziedzińca kilka kur chudych pokrytych kojcem zagdakało ze strachu.
Tymczasem Jacentowa, siedząc na progu drzwi, z rękami splecionemi na kolanach, chichotała, złośliwie mrugając maluchnemi oczkami, po nad któremi pasma lśniących od pomady włosów kleiły się w wężowate smugi.
— Zgarbujesz mi skórę — piszczała cieniuchnym głosikiem — a to się przechwala!… Niby ty jak każdy inny masz siłę i chętkę jaką… A toć, cholero jedna, jeżeli odprawię tę świętą pielgrzymkę, którą sobie ślubowałam, to może i tobie wyńdzie taka odpustowa ochwiara