Strona:Gabriela Zapolska - Pielgrzymka pani Jacentowej.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

Teraz Jacenty przypomniał sobie pielgrzymkę, ową czterodniową wycieczkę, podczas której on miał wraz z dziećmi pozostać sam w mieście.
— Słuchaj, Maryna!… — wyrzekł dobitnie a zęby mu aż z wielkiej złości drżały — jak ty mi nogą za próg przestąpisz, tak ci takie wały sprawię, że na drugi rok przypomnisz…
Lecz ona porwała tłomoczek i ku drzwiom przyskoczyła.
— Żebym ja ci pierwej wałów nie sprawiła, pijaku! — krzyknęła prawie już na progu.
— Dyablica!…
— Cholera!…
— Suka!
Teraz oczki Jacentowej zabłysły jak ogniki; chwileczkę zawahała się, lecz przez umysł jej przebiegła chytra chłopska myśl, iż jeden więcej grzech niewiele znaczy, zwłaszcza skoro idzie się tam, gdzie odpuszczą grzechy całego życia…
Szybko, jak mała pantera, poskoczyła ku łóżku i reumatyzmem pokręconą pięścią uderzyła po karku męża.
Zanim Jacenty mógł się opamiętać, Jacentowa była już na dziedzińcu, wpadła do bramy, otworzyła drzwi trzymanym w ręku kluczem i wypadła na ulicę.
Jak strzała pomknęła wzdłuż trotuaru, trzymając się cienia domów i skręciła w pierwszą boczną uliczkę.
Tam zatrzymała się dla nabrania oddechu i podniósłszy oczy ku niebu,