Strona:Gabriela Zapolska - Pielgrzymka pani Jacentowej.djvu/3

Ta strona została skorygowana.

dziniec mała dziewucha bosa i zasmolona, w perkalowej sukience i z cieniuchnemi warkoczykami po obu stronach olbrzymiej jak dynia głowy.
Z rękami rozczapierzonemi pędziła w stronę studni i nie zatrzymała się aż w brylantach wody, która całą kaskadą rozpryskiwała się dokoła.
Jacentowa uderzyła się po kolanach.
— Julka!… Wiedźmo zatracona!… — zawołała — pońdziesz precz od wody… kieckę na nic zamoczysz, flądro jedna!..
Lecz Julka, nazwana „flądrą“, kręciła się jak wrzeciono w pyle wodnym, obsypującym ją ożywczym, chłodnym deszczem. Żółta głowina pokryta rzadkiemi włoskami, migała jak olbrzymia bania wśród wodotrysku.
— A odpędź ją!… — Krzyczała matka.
Jacenty postawił konewkę i pochmurnie na dziecko spojrzał.
— Poszła!… — Krzyknął wreszcie, lecz Julka, rozbawiona, kręciła się wciąż wyciągając brudne ręce, żółte i jakby napuchłe, ręce skrofulicznego dziecka…
— Zdziel ją bez łeb!… — Wołała Jacentowa.
Lecz już z wnętrza izby wylazło nowe, pokraczne stworzenie, blade i maluchne, czołgające się na czworakach, z taką samą wielką żółtą głową jak dynia i z trudem dźwignąwszy się na wygięte w pałąk nogi, dążyło ku tej drugiej całej brylantowej od rosy wodnej czepiającej się jej nędznych włosów i wyciągniętych rączek. W brudzie, zaduchu i ciemnicy zrodzone i chowane istoty dążyły instynktownie do światła, chłodu i wody, tryskającej promienną strugą wśród smrodliwej ciemni dziedzińca.