Strona:Gabriela Zapolska - Pielgrzymka pani Jacentowej.djvu/4

Ta strona została skorygowana.

Lecz równocześnie oboje rodzice, podnieceni i podrażnieni sprzeczką, rzucili się jakby na komendę na te drobne ciała pokurczone i nędzne, dźwigające się z takim trudem do ziemi.
But Jacentego obalił na ziemię Julkę, pięść Jacentowej przygniotła do ziemi to drugie stworzenie.
Poczem Jacenty, porwawszy za konewkę, zniknął w głębi a Jacentowa wpadła do izby i zaryglowała się wewnątrz.
Na dziedzińcu, na szarem tle bruku, obok skrzyni ze śmieciami, przypadło do ziemi młodsze dziecko, zanosząc się z płaczu.
Nieco dalej, pod pompą, wśród kałuży wody, leżała Julka, cicha, z zaciśniętemi ustami.
Po nad niemi, nad temi atomami ludzkości, wznosiły się mury kamienicy, otaczające fortecznym murem maluchną przestrzeń dziedzińca. Olbrzymia drewniana rynna przeznaczona do zlewania nieczystości, żółciła się w kącie jak potworna gromnica.
Na jednem z wyższych pięter jakaś żydówka wywiesiła czerwoną pierzynę. Zdaleka słychać przyciszony łoskot jadącej dorożki lub głos sługi śpiewającej godzinki.
Nareszcie dźwignęła się z ziemi Julka i, kiwając swą olbrzymią głową, ku młodszej siostrze iść zaczęła.
— Cyt!… Cyt!… Karusia!… — wymówiła cichutko.
Karusia umilkła i załzawione swe oczy w idącą siostrę utkwiła.
Były zupełnie do siebie podobne, obie brzydkie, skrofuliczne, smutne, brudne, napiętnowane od kołyski nędzą.