Strona:Gabriela Zapolska - Pielgrzymka pani Jacentowej.djvu/7

Ta strona została skorygowana.

koszuli, otwierała szeroko małe ślipki i nagle wyschłym językiem obracała w rozwartych ustach.
Wreszcie ze spieczonego gardła zdołała wykrztusić:
— Panno Najświętsza!… Ślubuję Ci odprawić pielgrzymkę do najbliższego świętego miejsca, niech jeno rana doczekam… i nie zamrę tak po ciemku przez świecy i pomocy ludzkiej!..
Nie zamarła — owszem, nazajutrz obudziła się zdrowa, lecz pamięć owego nocnego „stracha“ pozostała już ciągle w jej umyśle i często, kładąc się wieczorem, drżała na samą myśl, że napad ów groźnych śmiertelnych widziadeł ponowic się może.
Jacenty opowieść żony przyjął pogardliwem wzruszeniem ramion i, splunąwszy, oznajmił, że baby to jak nie mają prawdziwego stracha, to go zełżą, byle językiem mleć i ludziom czas zajmować.
Trzy lata minęło, po Julce przyszła Karusia — Jacentowie z wilgotnej komórki przenieśli się do… komórki wilgotnej.
Jacenty zaczął pić i z kompanami do harfiarek zaglądać, Jacentowa nabrała „gęby“ — zrobiła się „cięta“, lecz zarazem wychudła, zczerniała i miała w dwudziestym piątym roku powykręcane ręce od reumatyzmu.
O pielgrzymce nie było mowy, Jacentowa bowiem najmowała się do posługi i do prania, rodziła dzieci, karmiła je, gotowała, chorowała, łatała odzież, biegała po szynkach i wywłóczyła z nich męża, robiła plotki, biła się z sąsiadkami, odmawiała i stręczyła sługi, katowała dzieci, wymyślała „han-