Strona:Gabriela Zapolska - Pielgrzymka pani Jacentowej.djvu/8

Ta strona została skorygowana.

dlom“, zajmowała się „merdunkami“, spełniała funkcyę denuncyanta przy boku „pana rządcego“ — słowem, wieczorem zaledwie miała czas wykuksać dzieci, obetrzeć im nosy, nałożyć sobie na włosy trochę pomady, zjeść coś nie coś, wykłócić się z mężem i runąć na posłanie, wyciągając daleko po za sosnową ramę parę nóg zczerniałych, spuchniętych, często pokrwawionych, lub od mrozu i brodzenia w ługu spękanych.
Naraz, ów „strach“, owa bojaźń śmierci powtórzyła się wśród nocy wiosennej jeszcze więcej wyrazista i przerażająca. Jacentowej tchu w piersiach nie stało. Przypomniała sobie ślub uczyniony i swe cudowne od śmierci ocalenie. Wstała z pościeli blada, z oczyma świecącemi i poszła na naradę do sklepikarki Bączkowskiej, osoby otyłej, pobożnej i do bractwa Adoracyi wpisanej. Obie uradziły, że pielgrzymkę odbyć trzeba a Bączkowska, jako osoba fachowa, doradziła Studzienkę, o mil kilkanaście odległą. Właśnie w czerwcu zbierały się kompanie pobożne i ze śpiewem i chorągwiami wyruszały do świętego miejsca.
Od tej chwili w komórce Jacentów rozpoczęło się piekło. Jacentowa dzień i noc mówiła „pońdę“ — na co Jacenty odpowiadał „nie pońdziesz!“ I ta mistyczna przyczyna niezgody rosła, potężniała codziennie, aż w wigilię wyruszenia kompanii, doszła do kulminacyjnego punktu naprężenia.

(Dok. nast.)