w powietrzu. O wczesnym ranku brylantami były posypane i tęcze w nich grały. Na parterze, w sali hydroterapji słychać było szum wody i gwar ludzkich głosów. Z daleka orkiestra grała walca. Dom pod białemi różami budził się cały w woni i kwiatach. Czarne kosy zaglądały do okien i dziobami pukały w szyby.
— Śpicie tam, wy, chorzy? chodźcie patrzeć, ile rankiem rozkwitło się róż...
Chorzy wstawali o ile mogli najszybciej i biegli do okien. Żółte ich twarze i ten dziwny, niepewny wyraz, jaki mają długo chorzy, witał ranek.
Nieśmiało stawali w obramowaniu róż i wychudłemi rękami uchylali okna.
— Wy dla nas kwitniecie, wy?
I szybko cofali ręce, oszpecone artretyzmem, drżące nerwowo, jakby lękali się dotknąć tych delikatnych, wonnych kwiatów, które ku nim się śmiały.
— Wy dla nas kwitniecie, wy?
I znikali w głębi swych pokoi, szukając opasek, bind, prześcieradeł. Róże zwilżyła rosa. Tęcza w niej grała. Tęcza ta uleci w etery błękitne i zginie. Szorstka dłoń kąpielowego czeka.
Jak daleko choremu człowiekowi do róży!
Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/110
Ta strona została skorygowana.