Fraszka Ghirlandajo, Della Robia i ich rozmodlone, dziewicze twarze, które nigdy, zda się, złej myśli nie miały.
Czem byli aniołowie Fra Angelico da Fiesole w sukniach gwiaździstych, z włosami odwiniętymi, jak pani Pompadour odwijała w tyle lat później, wobec tego czoła, ozłoconego półksiężycem złota, o połysku miedzi?
W wyrazie zaś twarzy miała ta biała Donna coś z lecących geniuszków Piotra Pawła Prudhon’a.
Słowem, synteza słodyczy zaświatowej i ziemskiej.
A tak była białą, złotowłosą, błękitnooką i tak miała cudny owal delikatnej twarzyczki, iż niema ani pendzla, ani pióra, które oddaćby ten cud mogły. Gdy powiał silniejszy wicher, drżało się nie o róże, ale o nią, aby nie wionęła w pzzestrzeń, aby planować pod obłokami, z oczyma przymkniętemi i rękami złożonemi na piersiach. Bo cała była tą wiotką, przejrzystą, przedziwną, na której, zda się, cudem trzymają się koronki, etaminy, krepony. Nogi jej były wązkie i długie, ręce tak samo. Karnacja ciała miała tony róż, które otaczały jej okno. Gdy, odziana w długi, lekki, przedziwnie seledynowy szlafrok, opierała się o ramę i słodkie turkusy swych oczów słała w przestrzeń, zamarzyć się, zapatrzyć.
Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/112
Ta strona została skorygowana.