Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/113

Ta strona została skorygowana.

Włosy długiemi pasmami opadały jej na ramiona. Czasem zarzucała na głowę gazową, białą zasłonę. I wtedy było to coś tak prymitywnego, że aż olśniewało. A gdy kto z drugiego okna lub z dołu przemówił do niej, nie zmieniała pozy, ale usta jej okalał tak słodki uśmiech, taki wykwint anielskości rozjaśniał twarzyczkę, że chory, pozdrawiający ją, chłonął w siebie tę słodycz i upajał się nią.
— Jaka słodka! — mówili wszyscy.
A ona szła w tej smudze słodkości i zdawała się być dobrą wróżką. Dziewicą świętą, idącą wśród złotej pustyni areny cyrkowej, niosącą męczennikom i dzikim zwierzętom biel róż w fałdach swego welonu i czystą rezygnację najczarowniejszej dobroci.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tem sanatorjum podwiedeńskiem, przylepionem u stóp góry, w szmerze fontann i woni kwiecia, całe setki chorych łudziły się, że znajdą to, co z wielkiem biciem skrzydeł ulatało od nich w nieskończoność.
Ale ułuda jest słodka. Choćby opłacić ją męką i ofiarą ostatków pieniężnych. Byle dalej od tej czarnej, zimnej, tak dobrze zamkniętej trumny. Może się uda.
Może...