gaza i złote włosy zamigocą, przechyla się jeszcze więcej.
— Dzień dobry pani! — mówi łagodnie.
Słodka pani podnosi swą twarzyczkę i roztwiera śliczne oczy.
— A!... to pan!... — mówi tak słodko, tak miło, tak rozkosznie.
A panu w oknie zdaje się, że z wonią róż i ten głos i ten uśmiech tak dziwnie miło wita go o rannych chwilach.
— Jakże pana zdrowie? — pyta dalej pani, przechylona, podana naprzód, cała jakby ulecieć chciała na drugie piętro szwajcarskiego domku.
— Lepiej mi — odpowiada pan.
I rzeczywiście jest mu w tej chwili lepiej. Strzyknie w nogach od czasu do czasu, ale on w tej chwili, pochyłony nad klombem najcudniejszych uśmiechów, zrywa je delikatnie i o bóle swe nie dba.
— Jedziemy dziś do Wiednia? — zapytuje, wisząc cały, jakby miał wypaść lada chwila.
— Lękam się, że pan się zmęczy.
I wzrok trwożny, lękliwy.
— Cóż znowu! Jestem na pani rozkazy. Po zabiegach. Dobrze?
— Skoro pan tak chce koniecznie...
— Ależ naturalnie. Do widzenia.
— Do widzenia!
Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/115
Ta strona została skorygowana.