Mdlejąco i miło.
— Do widzenia!
Przeginają się jeszcze. Przechylają ku sobie. Wpatrzyli się w oczy, w usta.
— Do widzenia!
Wreszcie cofnęli się do pokojów. Teraz ona naciera piegi coldcreamem i benzoesem, a on przymierza nowe jasne buty na dziwnie zdrętwiałe nogi.
— Profesor nie kazał mi męczyć się — myśli — ale niech go djabli.. pojadę, choć wiem, że, gdybym powiedział jej, że cierpię, nie skrzywi się. To anioł! Tak słodkiej istoty nie spotkałem jeszcze w życiu. Jak z bajki.
Idą w Wiedniu, w Ringstrasse.
Ona biało i on biało. Oboje są wcale sznittowni. On utyka trochę, ona zasłania się od słońca parasolką.
Idą bez celu i gawronią się po sklepach. Znają je już na pamięć. Ale to tu, to tam jakiś drobiazg, jakaś tandeta wabi ją, jak ptaka zwierciadło.
— Och! torbeczka z zegarkiem!... Och! klamra dziwna... jakaś żmija, wysadzana ametystami... jakież to śmieszne... widzi pan?...
— Podoba się pani?
— Nie. Tylko tak. Ciekawe.