Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/117

Ta strona została skorygowana.

On notuje sobie w myśli adres sklepu.
Idą dalej.
— Widzi pan... widzi pan?
— Co? co?
— Ta parasolka. Cala w cień. Inkrustowana koronką.
— Podoba się pani?
— Nie. Tylko tak.
On znów notuje w pamięci firmę.
Jakże chętnie zakupiłby to wszystko, rzuciłby jej pod stopy. Tem bardziej, że jest dziwnie delikatną w swych zachwytach. Mija jubilerów, wystawy Zwiebacka i inne drogie firmy. Zatrzymuje się tylko przed świecącymi drobiazgami. I tak słodko, tak rozkosznie się uśmiecha, mówiąc swoje:
— Tylko tak!
On maca portfel, napełniony średnio, ale mogący zadowolić takie skromne, delikatne kaprysiki. Właściwie sam nie wie, co będzie, bo ta dama jest dla niego jakby zagadką. Sądził, że jest panną, jakąś artystką. Lecz ona ze smutnem wionięciem swych rzęs nieporównanych powiedziała, że jest rozwódką, i to zupełnie prawną, z wszelkiemi formalnościami.
— Rozwiodłam się.
— O! dlaczego?
— Nie był dobry.
— O! jakże dla pani można być niedobrym?