Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/118

Ta strona została skorygowana.

Owinęła się w swój prymitywny welon, bo siedzieli wieczorem w altance, w parku, daleko od wszystkich.
— A jednak był niedobry.
Umilkła chwilkę, a potem dodała z nieokreślonym wdziękiem w głosie:
— A nawet bił mnie.
On rzucił się pomimo osłabienia.
— Niegodziwiec!
Powstrzymała go łagodnym ruchem ręki.
— Niech pan się uspokoi. On jest gdzieś bardzo daleko.
Odsapnął trochę.
— Jego szczęście!...
Gdy w nocy pozostał sam, długo zasnąć nie mógł. Jego kult dla kobiet zaczynał z latami przybierać rycerskość starokawalerską.
Jeszcze nie był starym kawalerem, ale coś już było za progiem. A przytem choroba i ciągłe cierpienie kazały mu patrzeć na rzeczy życiowe z jakiegoś odmiennego punktu widzenia. Zwłaszcza co do kobiet. Dzielił je na dwie połowy. Te, które są coś warte, i te, które nic nie są warte. Leżąc przez życie, potykał się tylko o takie dwa rodzaje. A więc dla tych, które były coś warte, miał w zanadrzu duchowem cześć i pokłony, dla tych, które nic nie były warte, umiarkowany szał i charakterystyczne wydęcie ust.