Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/121

Ta strona została skorygowana.

Aż się potknął o biust jakiejś Wiedenki.
— Od takiej archanielicy!...
Ona odwraca się. I uśmiecha się, prawie jak dzieciątko.
— Zmęczony? — pyta delikatnie.
— Nie, nie! — zapewnia Sadowski.
— Ale zmęczony. A jeśli nie on, to ona zmęczona.
Pokazuje na siebie nieporównanym, ślicznym gestem.
Sadowski chwyta okazję, z radością mężczyzny, któremu się trafia możność „wpadnięcia“ do knajpy.
— Może gdzie wstąpimy?
Mówi to nieśmiało. Ale archanielica rezolutnie dosyć przystaje.
— Dobrze. Tylko na werandzie.
— Ależ tak!
Za chwilę siedzą w restauracji poza szpalerem szarych od kurzu i ugarnirowanych bielą niedopałków bluszczów. O kilkanaście kroków konie fiakierskie biją kopytami i rozwiewają żółte, ciężkie dery, pod któremi muchy odprawiają całe parlamenty.
Sadowski z rozkoszą patrzy, jak Ama połyka kremy, torty, pianki, i znów torty, kremy i pianki.
On miał ochotę na sznycla, ale ona z anielskim gestem zabroniła mu mięsa. Jest bowiem skazany na wegetarjańską kuchnię.