— Bo rzeczywiście... żeby choć pocałować. Takie ma delikatne gładkie usta, troszkę wilgotne. Żeby tak w te usta... raz jeden... To przecież można i z taką, co warta. To jej przecież nie obniży.
Zaskrzypiało na piasku. Służący zakładowy odwoził do pawilonu paralityka w wózku. Sadowski powlókł za nim oczami.
— Tabetyk... okropne... — pomyślał — gdyby na mnie coś takiego przyszło, odebrałbym sobie życie. Straszne...
Zamknął oczy i znów chciał myśleć o Amie, ale nie mógł. Widmo tabetyka przejęło go mrowiem.
— Pójdę, poszukam jej. Ona ma dar odpędzania odemnie tych mar. Pojedziemy do Wiednia, do Prateru. Niech tam, będzie dwunasta butelka Liebfrauenmilchu... trudno. Nie mogę tu siedzieć sam z myślą, że...
Nie dokończył nawet. Ciągle w oczach miał zagasłe spojrzenie chorego i w uszach skrzyp tragiczny jego wózka, który jak karawan suwał się po żółtej wstędze alei.
I znów pojechali.
W Praterze od walców było tak gwarno, od powozów tak rojno, że Sadowski i Ama doznali zawrotu i pewnego upojenia. Szczera, skromna jakaś, pomimo obecności mnóstwa kokotek i innych tego rodzaju amfibji, wesołość, narzuciła się na nich, jakby złocistą siatką
Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/128
Ta strona została skorygowana.