ocalać jeszcze czas jakiś i sama dobrowolnie zerwała ten urok, jaki miała nad nim.
Zrozumiał, że garnął się do niej jedynie dla tego powodu.
— Aby uczynić sobie z niej tarczę... a teraz co? co?
Księżyc skrył się za chmury i zupełna prawie ciemność kłębami wpłynęła do pokoju. W tej ciemni groza, uciskająca serce Sadowskiego, rosła.
— Tabes, tabes — powtarzał, rwąc bezsilnie prześcieradło, które zdawało mu się ciężyć na nogach.
— Ona jedna... mogła... i poco ona? poco?
Wicher zaszumiał i gałęzie róż szemrały po oknach.
— Poco?
Usiadł na łóżku.
— Trzeba to jakoś skończyć. Ale jak? jak? Nie mogę zrozumieć, co to za rodzaj kobiety. Mówi tak mało o sobie. Umie tylko słuchać. A gdy się odezwie, to także zajęta jedynie kimś innym i jego cierpieniem. A przecież miała tak mało instynktu. Zniweczyła wszystko! A teraz co?... Nie chcę jej być nic dłużny. Kwiaty, może drobiazg jaki. Nie obrazi się chyba... Pojadę do Wiednia jutro, sam. Jakiś brelok, może złote serduszko na łańcuszku, teraz panie to noszą. Zobaczę.
Strona:Gabriela Zapolska - Staśka.djvu/134
Ta strona została skorygowana.